Ci, co wylewają za kołnierz (nawet niekoniecznie zbyt dużo) są zawsze bardziej zauważalni :? od tych, którzy mają zrównoważony stosunek do alkoholu.booker pisze:Jest taka obiegowa opinia, którą ludzie mają z obserwowania zewnętrznego, że Sanga Lamy Olego za dużo wylewa za kołnierz.jw pisze:Nie wiem dlaczego buddyści mieliby nie bawić się choćby i do późnej nocy, albo i do rana skoro nie zawalają sobie życia z tego powodu i bawią się za własne zarobione pieniądze?
Nie wiem jak sytuacja wygląda w innych ośrodkach, ale opiszę jak to ogólnie wygląda u nas w ośrodku, dość licznym bo to jakieś 30 osób w porywach do 50 (jeśli pojawią się emigranci z UK, czy widywani od czasu do czasu stali sympatycy).
Parę lat temu pojawiło się u nas trzech młodych gości, mieli po jakieś 20 lat i co ciekawe byli już po terapii antyalkoholowej. Trzymają się cały czas dzielnie i nawet piwka nie tkną w lokalu. To taka abstynencka skrajność u nas.
Druga skrajność, to ludzie, którzy z powodu picia alkoholu zaczęli mieć dość poważne problemy ze swoim funkcjonowaniem. Pewien kolega, już praktykując buddyzm, miał problemy z alkoholem, na które nakładały się problemy natury osobistej. Naprawdę przeginał, a jego związek z kobietą był w wielkim kryzysie, doszło do tego, że rozstali się. Jednak dzięki pomocy kilku osób z ośrodka zdecydował się na terapię w AA. Skończył ją parę lat temu i przez ten czas w ogóle tykał alkoholu pod żadną postacią.
Gdzieś od roku, kiedy razem spędzamy czas wypija 1-2 piwa i na tym pass. Nikt go nie widział pijanego. Po kryjomu też raczej nie pije, bo wynajmuje mieszkanie razem z innym kolegą (z sanghi zen zresztą), i jakby coś nie grało, to ludzie z ośrodka dowiedzieliby się o tym bardzo szybko, jako że ze wspomnianym zenkiem mamy przyjacielski stały kontakt.
Inny kolega przyszedł do ośrodka po zakończeniu kuracji w MONARze, bo wcześniej był uzależniony od amfetaminy i innych speedów. Po jakimś czasie okazało się, że zaczyna coraz bardziej przesadzać z alkoholem. Tutaj też wystarczyła rozmowa i gość nauczył się kontrolować. To świetny facet z wielką energią i zapałem, poza tym, że prowadzi własną firmę, to robi jeszcze wiele pożytecznych rzeczy dla ośrodka, organizacyjny talent. Wystarczyło, że zrozumiał, że można wykorzystywać czas dla bardziej pożytecznych inicjatyw niż nieustanne balangi w klubach.
To, co udało się w powyższych przypadkach, nie udało się niestety z innym gościem, punkowcem. Dochodziło nawet do tego, że chłopak zaczął przychodzić pijany do ośrodka, zaczęły znikać różne rzeczy, które prawdopodobnie on kradł itp... Ludzie, którzy mieli z nim najbliższy związek skontaktowali się z jego matką (ojciec już nie żył). Ona wiedziała o nałogu syna i nie potrafiła sobie z tym poradzić. Było kilka rozmów z nim, ale nie było żadnej możliwości skłonienia go do terapii. Wbił sobie do głowy, że jest "wyzwolonym szalonym joginem" i to inni mają problem, a nie on. W końcu jako ośrodek przedstawiliśmy mu ultimatum: albo pójdzie na terapię, albo ma zakaz przychodzenia do ośrodka. Facet dokonał własnego wyboru (czy też raczej kompletnie zjechał w swoim zniewoleniu). Dwa lata temu wysiadła mu wątroba i zmarł w szpitalu nie mając chyba nawet 30 lat.
Oczywiście pomiędzy skrajnościami: całkowita abstynencja i zniewolenie nałogiem, jest jeszcze wiele pośrednich stadiów. Nie ma problemu, jeśli ktoś bawiąc się wieczorem w knajpie raz czy dwa razy w tygodniu wypije 2-4 piwa albo butelkę lub pół wina (zależnie od "mocy w głowie"). Na moje oko taka ilość i częstotliwość to i tak grubo poniżej przeciętnej życia towarzyskiego ludzi pomiędzy 20 a 40 rokiem życia. Problemem nie jest chyba nawet to, że komuś okazjonalnie "powinie się noga" i po prostu się schleje. Jeśli nikomu, poza sobą nie zaszkodził w tym stanie, to najwyżej odcierpi kaca i będzie miał przez jakiś czas trochę wstydu w sercu, a w głowie informację, żeby uważać następnym razem.
Problem pojawia się wtedy, kiedy takie uchlewanie staje się nagminne, kiedy tego picia jest tak dużo, że komuś zaczyna się powoli sypać życie, a pijący zaczyna traktować swoje zachowanie nie jako powód do wstydu i wyciągania przydatnych informacji, lecz jako coś normalnego.
Generalnie przyjęta jest w naszym ośrodku ogólna zasada, że jeśli widać po kimś, że naprawdę przesadza, to próbują pogadać z pijącym najbliżej związani z nim ludzie. Jeśli to nie daje rezultatu, to są w ośrodku ludzie, którzy potrafią z kimś takim pogadać po swojemu, skłonić do refleksji i pomóc mu. Jeśli to nie pomoże, to można wówczas zorganizować zebranie ośrodka i coś wspólnie ustalić (jak w przypadku tego kolegi, któremu wysiadła wątroba, bo wolał zostać "guru" młodych punkowców z miasta niż rzucić chlanie), ale nie ma jakichś sztywno wytyczonych tygodniowych limitów kto ile ma wypić. Jest raczej reagowanie na konkretne sytuacje niż pilnowanie tego, czy jakieś ścisłe rozporządzenie jest przestrzegane. A takie rozporządzenie teoretycznie mogłoby powstać, bo Ole sugeruje ograniczanie picia alkoholu, zdaje się że trochę wina do obiadu i dwa piwa na tydzień. Tyle, że przecież nikt nie będzie za nikim biegał i go rozliczał z tego co, w jakim czasie i przy jakiej okazji wypił - przecież to byłby absurd, żeby kontrolować czyjeś prywatne życie do tego stopnia.
Mnie bardziej niż to, że ktoś raz na kilka dni wypija kilka browarów w knajpie, razi fakt, że sporo ludzi z sanghi, pomimo tego, że Ole bardzo często obrzydza innym i odradza palenie tytoniu, nie potrafi poradzić sobie z rzuceniem fajek. Jakiś taki nadwrażliwy się zrobiłem na smród fajek, chociaż parę lat temu zdarzało mi się dla "towarzystwa" wysępić papierosa. Tylko co takiego "towarzyskiego" jest w smrodzeniu sobie powietrza, to nie wiem do dzisiaj? Po alkoholu, nawet po niewielkiej ilości, przynajmniej języki się bardziej rozwiązują, ale palenie fajek, to już jakaś wielka niewiadoma... Może magia rytuału tych wszystkich manualnych czynności jakie się wiążą z paleniem: przekazywanie ognia, częstowanie? Ale chyba więcej z tej magii kłopotów zdrowotnych wynika niż towarzyskiego pożytku?