Ja bym ujęła to w ten sposób, buddyzm wypracował pewną nomenklaturę słowną, za pomocą której wyjaśnia kompleksowo własny punkt widzenia na świat, organizmy żywe, umysł, cierpienie, cel i sposoby buddyjskiej praktyki. Ten punkt widzenia, nawet gdy wydaje się pozostawać zbieżny z niektórymi odkryciami nauki, zawsze będzie przedstawiany po buddyjsku, co nie oznacza jednak, że zjawiska, do których się odnosi, nie mogą wydarzać się również poza nim – w końcu jest to pewien opis odnoszący się do całego świata i wszystkich w nim istot niezależnie od tego, czy są praktykującymi buddystami. Również sam buddyzm w żadnym miejscu nie uzurpuje sobie prawa do bycia jedyną słuszną drogą rozwoju w kierunku, na który wskazuje. A zatem, niewykluczone, że zjawisko nazywane w buddyzmie „reinkarnacją” wydarza się także poza nim i daje się wyjaśnić w jakiś inny, nie-buddyjski sposób. Wygodniej byłoby więc, moim zdaniem, przyjąć nie tyle podział na konwencję reinkarnacyjną i nie-reinkarnacyjną, co podział na buddyjskie i nie-buddyjskie podejście do podobnego efektu w postaci „wyjątkowego potencjału” małego dziecka.leszek wojas pisze:W konwencji nie reikarnacyjnej natomiast mamy otwarte pytania, na które nie znamy za bardzo odpowiedzi - jak wyjaśnić zachowanie małego Linga Rinpocze czy fenomen Mozarta? Jedyne co można w tej konwencji powiedzieć to to że mamy tu doczynienia z wyjątkowymi potencjałami - te małe dzieci niosą ze sobą wielki potencjał.
Buddyzm powie o „reinkarnacji”, o pozytywnych nagromadzeniach manifestujących się spontanicznie lub w świadomy sposób, dzięki pracy z umysłem w poprzednich żywotach, a nie-buddyjskie podejścia, w tym naukowe, jeśli wolałyby uniknąć nawiązań do możliwości przenoszenia „wyjątkowych potencjałów” z życia na życie „wewnętrznymi” kanałami, które pracują po śmierci, musiałyby szukać innych dróg „dziedziczenia” posiadanych umiejętności lub przekazywania ich poza „dziedziczeniem”. Jeżeli wykluczony oczywiście zostanie przypadek. Tak to widzę i przyznam, że nie jest mi szczególnie trudno wyobrazić sobie przestrzeń jako nieskończone pole informacji, z którego w różny sposób można byłoby czerpać po urodzeniu, czy też w chwili poczęcia. W końcu astrologia też ma swój własny system na „podglądanie” potencjałów, z którym człowiek przychodzi na świat.
Kwestią zasadniczą pozostaje sposób, w jaki konkretna istota zostaje wyposażona w „wyjątkowy potencjał”. W przypadku uznania, że za klucz mogłaby tutaj posłużyć buddyjska wiedza o „reinkarnacji”, ja trzymałabym się głównie tej wskazówki Berzina:
Twierdzisz, że „z tego co pisze Berzin wcale nie wynika, że jeśli ktoś przykładowo ma bardzo silne, autentyczne pragnienie zgłębiania wiedzy, rozwijania jej dopóki tylko będzie to możliwe to taka ,,naukowa linia" inkarnacji nie powstanie samoistnie”. Ja natomiast czytam to, co powyżej napisał Berzin w kontekście medytacji (faza budowania/tworzenia i faza spełniająca), a także wiedzy o bardo, wiedzy o tym, jak buddyzm tybetański opisuje zachowanie się umysłu po śmierci. Gdyby było łatwo i samo się robiło, to ludzie nie musieliby uczyć się o bardo, a takie księgi, jak Tybetańska Księga Umarłych nie miałyby sensu, bo wystarczyłby inteligentny umysł. Tymczasem tak nie jest, poziom rozproszenia i dezorientacji bywa tak wielki, że wystarczą sekundy, by zaprzepaścić szansę na możliwość skierowania umysłu tam, gdzie się chce. Nawet gdy się wie, o co chodzi, nie wystarczy wiedzieć teoretycznie. Berzin pisze o „umiejętnościach”, „poziomie osiągnięcia”, który daje na skutek praktyki możliwość konkretnego zachowania. I teraz pytanie, jak miałaby wyglądać ta praktyka w przypadku osoby nie będącej buddystą. Gdzie i w jaki sposób nauczyłaby się pozostawania w nierozproszeniu pomimo wielu rozpraszających wrażeń, działających z mocą wielokrotnie większą, niż dzieje się to w sytuacji, gdy funkcjonuje ciało? Jakie jest też prawdopodobieństwo, że spontanicznie, bez żadnej kontroli, bez pomocy z zewnątrz w postaci pewnej praktyki, umysł pójdzie tam, gdzie powinien? Piszesz, że w przypadku tulku ta praktyka jest niepotrzebna, tak, ale wtedy, gdy się ją już zapoczątkuje, jak natomiast zostać tulku ten pierwszy raz, w jaki sposób do tego doprowadzić? Ja nie zgłębiam buddyjskich nauk o umieraniu z myślą o tym, żeby stać się tulku, ponieważ mnie samej zbyt wysokim progiem wydaje się już sama umiejętność pozostawania nierozproszonym w sytuacji, gdy wygaszane są kolejno aktywności ciała. No cóż, może buddyzm przejaskrawia rzeczy, może buddyjska wiedza nie jest pełną wiedzą o możliwościach umysłu, może rzeczywiście wystarczy mocno spontanicznie chcieć i pstryk, jest, albo w ogóle osiągać wypracowany wcześniej "wyjątkowy potencjał" zupełnie inną drogą niż ta, o której uczy buddyzm.Trzecia potrzebna rzecz to pewne umiejętności czy też pewien poziom osiągnięcia – albo w trakcie fazy tworzenia praktyki tantrycznej, co oznacza, że jest się w stanie zrobić to, co opisywaliśmy na poziomie wyobraźni bądź też w fazie spełniającej, co oznacza, że jest się faktycznie w stanie zrobić to swoim systemem energii. Tak więc, by uzyskać pewną kontrolę nad swoim odrodzeniem, wystarczy prowadzić tę praktykę w czasie śmierci.
To tyle w ramach tego, co zostało dotąd powiedziane i z nieco mizerną próbą wyjścia poza.
Pozdrawiam, gt
Ps.