leszek wojas pisze:
moi pisze:
Najważniejsze chyba, że taka osoba powraca do praktyki. Po jakimś czasie zauważy, w którym momencie robiła błąd.
No tak, pod warunkiem, że nie wraca do praktyki tylko po to by sobie znowu poprawić trochę sytuację życiową czyli z podejściem...konsumpcyjnym"
.
A mnie nie niepokoi to, że ktoś potraktuje praktykę - jak to nazwałeś - "konsumpcyjnie". Jeśli komuś zacznie się dobrze wieść, będzie szczęśliwszy i - tym samym - bardziej otwarty, mniej zestresowany, mniej uciążliwy dla otoczenia. Po jakimś czasie musi zauważyć, co daje mu szczęście i dlaczego do tego dąży. Myślę, że to jedna z najprostszych, najbardziej podstawowych i zarazem najbardziej ważnych refleksji "ontologicznych", do których -być może- nie jesteśmy zdolni, gdy jesteśmy nieszczęśliwi. Ta refleksja - jak sadzę- prowadzi bezpośrednio do zgłębiania Czterech Szlachetnych Prawd, nawet jeśli nie ma się pojęcia o ich istnieniu.
Mnie niepokoi inne zjawisko. Wielu młodych ludzi nie jest w stanie osiągnąć w pełni samodzielności zaraz po ukończeniu studiów, czy szkoły. Powodem są głównie niskie zarobki, jakie oferuje się osobom bez doświadczenia. Jeśli praktykują, to ich praktyka zaczyna wtedy w dużej mierze zależeć od wkładu finansowego ich rodziców. Ten stan może jednak trwać bardzo długo -wiele osób zauważa, że mieszkanie z rodzicami i pozostawanie na ich utrzymaniu pozwala im na większą swobodę - mają więcej czasu i pieniędzy na praktykę, do czego dążą i czego nie można mieć im za złe. Nie szukają jednak lepiej płatnej pracy, nie podnoszą swoich kwalifikacji, bo to, co mają - jak twierdzą- w zupełności im wystarcza.
Zastanawiam się jednak, czy utrzymywanie takiego stanu latami jest uczciwe wobec siebie samego i własnych rodziców? Czy nie jest to "pójście na łatwiznę"?
Dla mnie bardzo ważną sprawą jest samodzielność - finansowa, emocjonalna, itd. Jeśli jestem w stanie się utrzymać samodzielnie, funkcjonować samodzielnie, wtedy ponoszę samodzielnie konsekwencje moich wyborów, nie obarczając nimi nikogo.
Znam jednak wielu ludzi, którzy mają już po trzydzieści kilka lat i nie dążą do zdobycia samodzielności. Mieszkają z rodzicami, praktykują dzięki rodzicom i praktycznie żyją dzięki cierpliwości, wyrozumiałości i miłości najbliższych, którzy nie stawiają im żadnych wymagań, prócz tych podstawowych (pracuj, nie awanturuj się, szanuj bliskich, dokładaj się do gospodarstwa).
Czy ktoś, kto ma już prawie czterdzieści lat i codziennie podrzuca swojej mamie do prania brudne skarpetki, komu mama robi dalej rano śniadanie do pracy, a tata wyprowadza przygarniętego psa w ciągu dnia (bo praca) i wieczorem (bo praktyka), czy ktoś kto funkcjonuje w takim układzie rzeczywiście się rozwija i staje samodzielny?
Nadmieniam, że w moim odczuciu nie jest to jednostkowe zjawisko- zauważam coraz więcej takich osób wokół mnie. Są to osoby, które starają się regularnie praktykować, przykładają do praktyki duże znaczenie, a jednak... jakoś nie sprawiają w moich oczach wrażenia osób wiarygodnych w tym, co robią.
Wiem, jak trudna jest taka "pełna" samodzielność - finansowa i jakakolwiek inna. Gdybym została teraz pozbawiona wsparcia finansowego ze strony najbliższych (wspólne gospodarstwo), byłoby mi bardzo ciężko. Gdybym przerwała psychoterapię - prawdopodobnie wiele czasu zająłby mi powrót do równowagi. Gdyby zdradziła mnie, czy oszukała najbliższa mi osoba - być może bardzo trudno byłoby mi to udźwignąć. Ale na tym przecież polega samodzielność i odpowiedzialność - by bez względu na okoliczności umieć sobie poradzić i to w taki sposób, by nie ranić innych, czy siebie. Samodzielność to wolność - nie zależę od innych, wiem, co robić, by żyć dobrze i pomagać innym. Myślę, że ta wolność, tak rozumiana, jest też celem każdej praktyki religijnej.
Jak więc to się ma do opisanego przez mnie wyżej zjawiska?
Pozdrawiam.m.