zarzucasz mi subiektywizm, a to nie jest przypadkiem tak, że to Ty subiektywnie oceniasz tę historię?
Odnosisz się do tej historii wyłącznie z własnej perspektywy; nazwałbym to redukcją. Ja odnoszę się do tej historii na poziomie intersubiektywnym, tj. dotyczącym wielu ludzi (na podstawie ich mechanizmów psychologicznych). Na tym poziomie mają miejsce inne pytania niż na poziomie osobistym, np. "czy forma tej historii rodzi ryzyko racjonalizacji"? W tym przypadku wypowiedź typu "ale na mnie to działa dobrze", jest jak sprowadzanie dyskusji o kapitalizmie do tego, że "ale mi przecież jest wygodnie [w kapitalizmie]". Z tego samego samego poziomu i ja nie mogę logicznie patrzeć na tę historię subiektywnie.
W historii o słoniu Budda nie był bierny - działał. Nie był ani słaby ani zastraszony. Dla mnie to przykład właściwego działania a nie słabości czy wręcz zaniechania działania.
W którym miejscu ta historia uczy kogokolwiek zaniechania działania?
W porządku, ale nadal to "dla mnie" uniemożliwia Ci zrozumienie intersubiektywnej perspektywy. Takowa zakłada, że jakaś historia może stać się sposobnością do racjonalizacji niezależnie od jej prawdziwego przesłania. Racjonalizacja z definicji dokonuje pewnego zniekształcenia. I tak, historia o kapitanie stwarza interpretacje, które usprawiedliwiają własną agresję (mogę go zabić, bo tak jest w świętym tekście), natomiast historie o słoniu mogą stworzyć interpretacje, które usprawiedliwiają słabość (Buddha nic nie robił, więc i ja nic nie zrobię). W tym przypadku historia nie <<uczy>> historia stwarza sposobność do interpretacji, tak samo jak historia o kapitanie nie <<uczy>> zabijania ludzi jako czegoś buddyjskiego, lecz stwarza sposobność do takich interpretacji.
Proponowałabym zacząć od rozmowy z taką osobą.
Jak taką spotkam, to może spróbuję. Niemniej takie postulaty, jakkolwiek zgodne z ideałami buddyjskimi, mogą zostać zagłuszone przez emocje towarzyszące konfrontacji osobie, która chce zabić pół społeczeństwa. Mając świadomość takich emocji, które mogłyby we mnie powstać, nie zamierzam konstruować scenariuszy "rozmów z taką osobą", ponieważ wydają mi się one oderwane od mojej kondycji. I właśnie ten wniosek prowadzi mnie do czegoś dobrego; osadza ideały w realiach...pozwala przemyśleć sprawę bardziej świadomie.
Btw, osobiście gdybym spotkał taką osobę, to uważałbym próbę podjęcia rozmowy za zbyt ryzykowną. Próbowałbym raczej ją obezwładnić czy unieszkodliwić. (wiadomo, wszystko osadzone w warunkach sytuacji) Oczywiście, to jest spekulacja, ale skoro kontynuujemy ten przykład...
nie wiem czy rozróżniasz agresję od przemocy.
Rozróżniam intencję od działania. Być może rzucam zbyt potocznie pojęciami, wybacz.
Jestem dosyć drobną, delikatną kobietą, nie wyobrażam sobie zaatakować kogoś pijanego, choćby tylko poprzez podniesienie głosu
Polecam kursy samoobrony dla kobiet;) Ja natomiast czasami pomagam mojej dziewczynie na nockach w pracy i muszę interweniować, gdy zasiedzi się jakiś bezdomny, pijany klient jest niegrzeczny, dochodzi do sytuacji nasyconych agresją, etc. Cóż, wg jednej z wersji tej historii Słoń także był spity (albo miał ruję). Dla mnie w tej historii jest istotne, że czynu tego dokonał Buddha. W historii z kapitanem to nie Buddha podejmuje sie zabicia. Być może warto rozróżnić te dwa rodzaje kondycji (doskonałą i rozwijającą się). W sytuacjach, z którymi czasem się konfrontuję miła rozmowa nie wystarczy. Pojawia się dylemat, jak zachować spokój podczas podnoszenia głosu czy brania kogoś za ubranie i wyturlania z lokalu. To się nazywa zarządzanie emocjami, robią tak np. często windykatorzy długów, którzy nie mogą być przyjaźni bo muszą odzyskać pieniądze, etc.
W dwóch słowach: życie często wymaga kontaktu fizycznego albo instrumentalnego użycia podniesionego tonu, etc. Takie działanie wynikające z samurajskiego spokoju jest czasem konieczne, nazbyt częste w wielu miejscach tego świata. Warto więc zapytywać siebie, czy by się takiemu wyzwaniu podołało. Jeżeli dochodzi się do negatywnego wniosku, warto przedsięwziąć jakiejś praktyczne sytuacje, które by do takiej konfrontacji przygotowały. Uważam, że wiele codziennych sprzeczek i praktyka siedząca jest okazją do takiego "antycypującego treningu". Inny przykład: czasami nawiedzają mnie koszmary albo obrazy robienia krzywdy moim bliskim. Żywię szczególną nienawiść do gwałtów; nie wiem, czy zapanowałbym nad sobą w konfrontacji z takim czynem. Cóż, dobrze, że biorę to pod uwagę, zamiast przykrywać sprawę myśleniem w rodzaju "ok, trzeba zachować czysty umysł i być pełnym karuna". Wgłębienie się w tę sytuację doprowadza do pytania, jak się okiełznać, a jednocześnie jak pomóc osobie w potrzebie. Nie mówię o uporczywym roztrząsaniu takich kwestii; zdrowy wymiar takich przemyśleń wydaje sie natomiast rozsądny i potrzebny.
W moim rozumieniu prawa karmy, które nie wiem dlaczego mianowałeś "ogólnym", to co wydarza się w naszym życiu, otoczeniu jest efektem naszych poprzednich działań (kwestia ich głębokości i subtelności dla każdego do osobistego wglądu).
Określiłem je jako ogólne, ponieważ jest to prawo karmy w wymiarze "makro", dlatego jest "ogólne". Jeżeli zbliżyć się bardziej do strumienia życia, widzimy, że wiązki karmy przejawiają się nieustannie i przenikają każde nasze działanie. To jest prawo karmy w skali mikro; ta perspektywa przenosi prawo karmy na dużo bardziej dynamiczny, dylematowy, procesualny i spontaniczny poziom.
Mówię o pojęciach, ponieważ w moim rozumieniu intelektualizmu, jest to ujmowanie intuicji poznawczych w pojęcia oraz dalsze ich konfigurowanie i systematyzowanie, co daje jakiś obraz rzeczywistości, w której żyjemy, jakąś melodię czy nawet symfonię.
Dlatego napisałem o myśleniu, które nie polega na uprzedmiotowieniach. Albo stwarza pojęcia, ale poprzez świadomość ich natury widzi je jako przejrzyste. Myślę, że to szalenie istotna kwestia dla buddystów na Zachodzie; żyjemy w intelektualistycznej cywilizacji, nie da się odrzucić myślenia, ale można je transformować we właściwe (podczas jego wydarzania się!) myślenie. Jest to IMO lepsze niż tabuizowanie myślenia. Być może jest to najważniejsze - a więc i mogące przynieść najwięcej korzyści - zadanie buddyzmu na Zachodzie.
Jest to takie samo fantazjowanie jak wygrana w totka - pomyślmy co bym zrobił jakbym był bogaczem, miał te miliony, na pewno basen, no i dużo ornej ziemi, sporo nasion kukurydzy i traktor! Zdecydowanie traktor!
Mówisz poważnie?
że kto nie chodzi po ciemnych alejkach (także umysłu) i nie myśli o walce, nie przyciąga tego typu sytuacji (w analogii nie kupuje losu na loterii).
Jeżeli stawiasz odgórne założenie, iż myślenie zawsze z automatu przyciąga te sytuacje, to zgadzasz się z samym sobą wewnątrz swojej logiki. Natomiast te dwie rzeczy nie muszą być zrośnięte; a więc nie musi do nich dochodzić taki rodzaj paranoi, żeby lepiej o tym nie myśleć bo jeszcze się spełni (sic!!!). Najlepiej sprawę konsekwentnie spychać i ucinać? Obcując z takimi sytuacjami (przez zapośredniczenie - tv) wzbudzać w sobie współczucie i wystrzegać się pytania, czy mnie też może coś takiego spotkać?
Rozumiem, że ktoś nie jest w stanie rozważyć czegoś rozsądnie i "racjonalnie". Inna sprawa, że pojawienie się karmy w postaci emocji, strachu, nienawiści, towarzyszące wzięciu na serio pojawieniu się takiej sytuacji może być doskonałym poligonem do oswajania takiej karmy, zrozumienia jej i przeniknięcia. Wówczas można w pewnej mierze takie sprawy przepracować zanim dojdzie do autentycznie niebezpiecznej sytuacji. Wymaga to chyba jednak pewnego obycia z umysłem, unikania jałowych przekmin po równo z unikaniem emocjonowania się do kołatania serca, co faktycznie może przyciągać pewne sytuacje. Droga Środka, jak zwykle.
czyli kto kupuje los lotto ma szansę wygrać, a kto chodzi na karate ma szansę oberwać
I to jest właśnie to uogólnienie prawa karmy, które może nazbyt upraszczać to prawo.
A wy tutaj mówicie o tym, że te wskazania czasem trzeba łamać. Pewnie tak, ale wtedy trzeba by się kierować zasadą najmniejszej krzywdy
Myślę, że ich łamanie wskazuje na kondycję tego, który mógłby je złamać. Tj, musiałaby być to zaawansowana osoba, która nie potrzebuje już (IMO) teoretycznych podpórek w rodzaju "zasady najmniejszej krzywdy", ponieważ jego działanie wypływa ze źródła i jest czymś intuicyjnym. Piszę to, bo wydaje mi się, że wraz z owym "kierowaniem się zasadą" wchodzimy w labirynt "pomniejszych zasad", mających zabezpieczać ew. złamanie wskazań...jest to budowanie teoretycznych rusztowań, które zwielokrotnione często prowadzi do pomieszania.
Miałam kiedyś sytuacje, o której nie chce za dużo pisać, wtedy pomyślałam, że bodhisattwa to nie frajer, tylko osoba, która walczy. Bodhisattwa to nie jakiś tam słabeusz. Teraz wiem, że to było bardzo, bardzo złe podejście.
Zwróć uwagę, że Twój sposób zwerbalizowania tej historii uniemożliwia zrozumienie, czemu to było bardzo złe podejście. Można to tylko wydedukować. Bo przecież bodhisattwa to nie frajer, bodhisattwa walczy (przy pomocy niewalczenia, ale i czasami konwencjonalnie, prawda?), no i bodhisattwa to raczej nie słabeusz. Mając tylko te gołe określenia, sprawa nie jest tak jasna...ale domyślam się, co przenikało tamto Twoje myślenie.
Sam nie zamierzam grzęznąć w rozumowaniach, którymi zza kurtyny kierują takie emocje jak gniew, nienawiść, nieakceptacja, etc.
Jałowe jest rozważanie "a gdybym był na statku i zobaczyłbym, że człowiek chce wywiercić dziurę na samym dnie i zatopić wszystkich, to czy bym zabił...". Chociaż jasne, dla niektórych to może być przydatne, różnie bywa.
Autorefleksja nie jest jałowa, jest przydatna, ale to co innego niż rozpatrywanie scenariuszy z etycznym dylematem.
Powiem przewrotnie: jest jałowe, gdy jest jałowe. Wzięcie na serio takiej sytuacji (w czym pomaga ich zapośredniczenie przez media, w wielości przykładów), dotyka takich części człowieka, w którym faktycznie przeżywa on, obok współczucia do ludzi, także niechęć, niezgodę, agresję, etc. Pytanie "co ja bym zrobił" rozumiem jako pewne narzędzie autorefleksji, a nie coś wyizolowanego od wnętrza człowieka, bo zamkniętego w samym rozumie, istniejącego jako sucha myśl, łącząca inne suche myśli we wnioski, etc.